Grzegorz Radomski
– Zdaję sobie sprawę, że w basenie już za wiele nie zdziałam, na Igrzyska Olimpijskie już za późno. Staram się więc po prostu wykazać w mojej dziedzinie. Przede wszystkim jednak to jest moja pasja – tłumaczy 39-latek z Opola.
Grzegorz Radomski w 2013 roku przepłynął Kanał La Manche (około 35 km). Cztery lata później pokonał wpław Cieśninę Gibraltarską (około 16.5 km). Następnie musiał po dziewięciu godzinach wyjść z wód Kanału Catalina bez osiągnięcia mety (33.5 km). A teraz marzy mu się Kanał Północny (niespełna 34 km).
Te wszystkie odcinki wchodzą w skład Korony Oceanów. Tak bowiem nazywa się siedem najważniejszych przepraw w pływaniu długodystansowym na całym świecie. Do tych zaliczają się jeszcze kanał Molokai oraz cieśniny Cooka i Tsugaru.
– Gdzieś w tyle głowy mam taką myśl, żeby być pierwszym Polakiem, który to osiągnie. Aczkolwiek obecnie mocno ograniczają mnie fundusze – przyznaje. – W sumie to kiedyś rywalizacja miała dla mnie znaczenia. A teraz już bardziej chcę to robić dla siebie. Ja mam tak, że jak widzę wodę i mam cel ustawiony z punktu A do punktu B, to staram się robić swoje – nie kryje Grzegorz Radomski, który na pływanie był niejako skazany od dziecka.
Jego tato był ratownikiem i to on zaprowadził go na basen. Potem poznał historię Teresy Zarzeczańskiej, pierwszej Polki, która przepłynęła kanał La Manche. I też postanowił spróbować.
– Natchnęło mnie to, żeby wyjść poza basen i pływać nie tylko „od ściany do ściany” – opowiada. – Najpierw zacząłem morsować, żeby przysposobić się termicznie pod to wyzwanie. Napisałem też do odpowiedniej federacji, która organizuje takie próby. Zgodzili się i wyznaczyli mi dwuletni termin na przygotowania. Udało się, zrealizowałem ten plan i pomyślałem, że czas na kolejne tego typu wyzwania.
Korona Oceanów
Wówczas dowiedział się o wspomnianej Koronie Oceanów. I o ile Cieśninę Gibraltarską również pokonał, o tyle po nieudanej próbie na Kanale Catalina, czyli pomiędzy wyspą o tej samej nazwie a Los Angeles w Kalifornii, zrezygnował na dłuższy czas.
– Nie udało się, bo byłem źle przygotowany pod względem termicznym – wspomina. – Zszokowała mnie temperatura wody. Ta po dziewięciu godzinach dała się we znaki. Miałem wczesne objawy hipotermii, więc stwierdziłem, że nie ma co nadużywać zdrowia. Musiałem zrezygnować…
Nie ukrywa, że musiał odłożył na później swoje marzenie głównie przez pieniądze.
– Bo jest to naprawdę spory wydatek – podkreśla. – Niezbędne jest zabezpieczenie trasy i odpowiednia opieka medyczna. Największe koszty związane są z asekuracją z danych federacji. Następnie logistyka, transport i zakwaterowanie. Łącznie to nawet około 50 tys. zł. Samo zabezpieczenie przy Catalinie to było 25 tys. zł. W żaden sposób się to nie zwraca i trudno znaleźć sponsora na takie przedsięwzięcie. W regionie opolskim fundusze zbieramy raczej po znajomości czy na różnego rodzaju zrzutkach.
Nie wolno dotknąć łódki
Nie zaniechał w ogóle pływania długodystansowego. Ostatnimi czasy parę razy przepłynął Zatokę Pucką, do tego Zatokę Gdańską. Natomiast na początku czerwca tego roku, razem ze swoim uczniem Szymonem Woszkiem, którego zaraził swoją pasją, pokonali Cieśninę Świętego Bonifacego między Korsyką i Sardynią. W ten sposób uczcili stulecie Polskiego Związku Pływackiego.
– Płynęło się nieźle – opowiada. – Mieliśmy dobre warunki, prądy były bardzo korzystne, woda ciepła, około 23 stopni. Troszeczkę wolno płynęliśmy, ale Szymon wcześniej miał maturę, było mniej czasu na treningi, niemniej jesteśmy bardzo zadowoleni. Tym bardziej, że na samym początku poparzyły nas meduzy. Mnie w łydkę, a Szymona w klatkę piersiową, i przez całą drogę to czuliśmy. W takich międzynarodowych ekspedycjach nie można jednak sobie zawrócić czy złapać się łódki, żeby ochłonąć po szoku. To oznacza koniec podejścia. Jak już weszliśmy do wody, to nieważne, czy meduzy czy rekiny, trzeba było płynąć. Choć przy tych drugich to by nas sami wyciągnęli – dodaje ze śmiechem.
Co ważne, w przypadku takich prób pływak może mieć na sobie jedynie spodenki, z zastrzeżeniem, że sięgają one powyżej kolan, oraz czepek i okulary. Niektóre federacje zezwalają na płynięcie w tzw. w piankach i jest wtedy osobny ranking prowadzony dla osób, które płynęły w nich i w kąpielówkach.
– Ja osobiście nie lubię pianek, bo mnie zawsze ocierają – mówi Grzegorz Radomski. – Za to kategorycznie nie można dotknąć łódki. Teoretycznie powinniśmy być od niej około 5 metrów, choć czasem ciężko jest utrzymać ten dystans. Z drugiej strony, jeśli płynie się w dwójkę czy trójkę, to między sobą też nie powinno być więcej niż 10-15 metrów. U nas te odległości różne były, ale nieco przymykali na to oko. W czasie karmienia też jednak jest się obserwowanym, czy np. osoba, która podaje jedzenie lub picie kijem teleskopowym nie ciągnie nas za jego pomocą w kierunku mety, bo też mogą za to zdyskwalifikować.
Jak żyć w takiej wodzie?
Trudno w takim przypadku nie zapytać nie tylko o to co się pije i je, ale jak się to robi…
– Z reguły posiłki są w postaci płynnej czyli izotoniki, rzadko proteiny – wyjaśnia Grzegorz Radomski. – Choć na kanale La Manche dostałem ciastka delicje i był to świetny pomysł, niesamowity zastrzyk energii. Zresztą podała mi je pani, która też kiedyś przepłynęła ten odcinek, więc wiedziała, co robi. Oprócz tego ciepłe napoje. Niektórzy jeszcze buliony sobie gotują, żeby dostarczyć ciepły tłuszcz. Wszystko to spożywa się płynąc taką trochę żabką, a właściwie odpychając się nogami, żeby ręce były wolne. Jeśli chodzi o samo pokonywanie tak długich dystansów, to najlepiej kraulem, ponieważ jest to najszybszy sposób. Kiedyś próbowałem na plecach, ale to nie ma sensu, ponieważ nie widać gdzie się płynie, tym bardziej, gdy są prądy.
Te zresztą uważa za największe zagrożenie, ponieważ człowiek płynie i „tak naprawdę nie wie gdzie”.
– Może się wydawać, że w kierunku mety, a tutaj nagle go znosi i nawet tego nie czuje – opisuje. – I przez to niepotrzebnie traci siły. Zawsze jest ta myśl, że obok jest asekuracja, co pomaga. Ale czasem zanim nawrócą, to można kilometr, dwa popłynąć w błędnym kierunku – wyjaśnia, przyznając, iż równie duże niebezpieczeństwo to także temperatura wody. – Tak jak w przypadku Cataliny. Gdzie wydawałoby się, że skoro Kalifornia, to będzie ciepło. Ale w wodzie było 16 stopni i na dłuższą metę było to odczuwalne. Zatem grozi hipotermią, której człowiek nie czuje, wychładza swój organizm. I choć wydaje mu się, że jeszcze da radę, to może już być za późno. Natomiast z fauną bywa różnie. Meduzy są cały rok, ale już np. w Cieśninie Świętego Bonifacego rekiny występują tylko w okresie zimowym.
Pokora też jest ważna…
Tak jak w każdym sporcie, tak i tu pokora również jest ważna. Szczególnie na finiszu nie można myśleć, że już po wszystkim. Bo nagle może zmienić się temperatura, albo nastąpi nagły spadek sił czy złapie człowieka zwykły skurcz. Dlatego tym bardziej, co oczywiste, ważne są przygotowania. Szczególnie treningi na otwartych akwenach, „wyrabianie” kilometrów, a i swoje znaczenie ma „termika”.
– W związku z tym morsuję już 15 sezonów – mówi. – Zresztą, w moim przypadku ta forma aktywności to bardziej trening, przyzwyczajanie ciała do zimnych wód, niż dla zdrowia. Choć przy okazji też się tak dzieje. Jeżeli czas na to pozwala i nie ma pracy czy szkoły, jak w przypadku moich uczniów, to staramy się jak najwięcej pływać w wodach otwartych. Bo czuć tę różnicę w porównaniu do basenu. Fale, prądy, słońce, nawet pływanie w deszczu też ma znaczenie. Diety specjalnej przed danym wyzwaniem nie mamy, jemy wszystko – wylicza Grzegorz Radomski, któremu zdarzały się codzienne treningi, podczas których spędzał w wodzie po 3,5 godziny, zaliczając około 13 km, choć bywały i takie, gdy wyrabiał dwa razy krótsze odległości w 90 minut.
– Przy takim pływaniu bardzo ważne jest też rozciąganie – dodaje. – Co zresztą często widać po młodych pływakach i ogólnie sportowcach, że brakuje im tego i są potem strasznie „pospinani”. Później jest spięcie mięśni i fizjoterapeuci mają ręce pełne roboty.
Pływanie długodystansowe różni się od tego w basenach czy w akwenach bardziej zamkniętych nie tylko tym, że woda jest zimniejsza, są fale i można spotkać różnego rodzaju zwierzęta.
… i psychika
– Tu w grę mocno wchodzi również psychika – podkreśla. – Dużo osób mówi mi, że muszą widzieć grunt i wiedzieć, iż niedaleko jest choćby jakaś lina, tak, by w każdej chwili mogli zawrócić. A w tym wypadku to już jest wyzwanie. Jak już się daleko odpłynie, to de facto są dwie drogi: albo do brzegu, albo do dna. Za to na plus można zaliczyć to, że bardziej wykorzystuje się warunki zewnętrzne, czyli fale i prądy. Odpowiednio układając ciało człowiek mniej się męczy. Natomiast na basenie cały czas musimy pracować ramionami, machać nogami.
Plusy i minusy można znaleźć również w kwestii tego czy płynie się samemu czy z kimś.
– Technicznie to łatwiej samemu, ponieważ ma się wtedy swoje własne tempo, swój rytm. Nie trzeba zwalniać czy przyspieszać. Ani nikogo gonić czy też za kimś czekać – wyjaśnia. – W grupie z kolei motywacja jest inna. Razem dążymy do celu, więc każdy się wspiera. Mieliśmy na Cieśninie Bonifacego taki epizod, że Szymona nawoływali z łódki, że za bardzo odpływa na pełne morze. Widziałem, że on tego nie słyszy, popłynąłem do niego i powiedziałem żeby zmienił kierunek.
Co ciekawe, za najlepsze warunki do pływania na długich dystansach uważa pochmurne niebo. Wówczas nie grzeje słońce, ale też dobrze, gdy nie pada deszcz. Do tego spokojna woda o temperaturze 18-19 stopni. I wówczas można skupić się na pływaniu. Choć zdarza się, że czasami człowieka dopada najzwyklejsza nuda. Wówczas trzeba sobie jakoś „zająć głowę”.
Co ja robię tu?
– Oczywiście, pierwsza standardowa myśl brzmi: „po co ja to robię”, a druga to „czy daleko jeszcze” – przyznaje. – Natomiast w przypadku, gdy płynę z moimi uczniami, to pojawiają się bardziej opiekuńcze myśli, że odpowiada się za nich.
Niemniej, najbliższe wyzwanie, któremu chce się poświęcić, musi znowu zaliczyć w pojedynkę. Chodzi tu bowiem o jeden z punktów Korony Oceanów.
– W przyszłym roku stuknie mi „czterdziestka” – stwierdza. – Kolega, który mnie asekurował na Catalinie, cały czas namawia, żebym wznowił próby. I tak myślę, czy by nie spróbować z logistycznie najbliższym, następnym w kolejce, Kanałem Północnym między Irlandią i i Szkocją. Tam jest 35 km w linii prostej, silne prądy i przede wszystkim zimna woda. Zatem podobnie jak w przypadku La Manche. A skoro tam dałem radę, to tu też powinienem. Choć jeśli już, na pewno samemu, bo na takim odcinku nie mogę płynąć ani za wolno, ani za szybko. Muszę mieć swoje tempo. Ważne jest też to, jak będę stał z funduszami, bo to około 40 tys. zł. Na pewno jest nad czym myśleć…
Czytaj także: Królowie lodu z Opolszczyzny. To mistrzowie świata w lodowym pływaniu.