Ta opowieść pełna cierpienia, lęku, głodu i przepracowania – prawdziwa gehenna Sybiraków – mogłaby się zaczynać jak baśń: Dawno, dawno temu, żyli sobie trzej bracia i siostra Korytko.
– Najstarszy z tych braci, Julek, został pod Kielcami, koło Połańca – mówi pani Krystyna. – Pozostali ruszyli za chlebem, pociągiem do Francji, a stamtąd statkiem do Stanów Zjednoczonych. Był rok 1910. Osiedli w Chicago.
Ta historia naprawdę zaczyna się dobrze. Nie tylko dlatego, że w Ameryce przyszła na świat najstarsza córka dziadka Jana, który babcię Franciszkę poznał dopiero za oceanem i tam wzięli ślub. Choć pochodzili z sąsiednich wiosek.
Kiedy troje odważnych emigrantów uznało po około 7-8 latach, że zarobili już dosyć, postanowili wrócić. Osiedli w niewielkiej wsi Pożeże koło Burakówki w powiecie zaleszczyckim, na Podolu.
Zostało tylko tynkowanie
– Każdy z nich kupił tyle pola, na ile było go stać. Wybudowali domy. Zimą 1940 dom dziadka był praktycznie gotowy. Wymagał tylko otynkowania – opowiada pani Żymańczyk.
– Siostra dziadka Katarzyna (po mężu nazywała się Prażniewicz) miała około pięćdziesięciu hektarów pola. Dziadek blisko trzydzieści. Mama opowiadała, że jak wracała ze szkoły, to wolała iść do cioci Katarzyny niż do domu. Bo tam było więcej bogactwa, więcej służby, no i jedzenie było lepsze – mówi.
– Mama mojej mamy gotowała sama po powrocie z pola. Z konieczności prosto: np. makaron z serem polany masłem. Sama Katarzyna – mimo, że na wszystko było ją stać – jadła najczęściej kaszę jaglaną i popijała serwatką. Dożyła prawie stu lat. Pieczyste z indyka, kaczki itd. przygotowywała dla męża i innych członków rodziny – opisuje pani Krystyna.
Ta kresowa idylla kończy się 10 lutego 1940 roku. W dniu rozpoczęcia pierwszej masowej deportacji Polaków na Syberię. Po rodzinę Korytków jak po tysiące innych Polaków na Kresach przychodzą sowieccy żołnierze. Zaczyna się gehenna Sybiraków.
Krystyna Żymańczyk wylicza najbliższych krewnych wywiezionych na nieludzką ziemię.
– Mój dziadek Jan z babcią Franciszką i z moją mamą Stanisławą, która wtedy była młodą dziewczyną, miała 15 lat oraz jej młodszą siostrą Władzią – opowiada. – Dziadek spakował do kufra, z którym podróżował przed laty do Ameryki pierzynę i jakieś drobiazgi oraz zabrał worek zboża. Panika była ogromna, płacz kobiet i dzieci. Do kuchni Sowieci nie pozwolili wejść, więc i o zabieraniu stamtąd czegokolwiek mowy nie było.
Piotr rodziny nie zostawił
– Choć Rosjanie zaczęli akcję wcześnie rano, okazało się, że brat dziadka, Piotr Korytko pojechał poprzedniego dnia lub jeszcze ciemniejszym świtem – dziś już nie całkiem wiadomo – czy do lasu, czy do Buczacza, zanim w domu pojawili się enkawudziści. Jego żona Rozalia piekła chleb. Sołdaci poczekali, aż się upiecze, ale potem zabrali ją z dwoma synami Edwardem i Adolfem do wagonu – kontynuuje opowieść pani Krystyna.
– Kiedy Piotr wrócił, zastał pusty dom. Mógł uciekać, ale dołączył do rodziny. Nie chciał zostawić żony z dziećmi jadących na poniewierkę. Czasu na ten akt miłości i solidarności z najbliższymi miał dużo. Składający się z 50 wagonów z zesłańcami pociąg stał na przystanku kolejowym w nieodległych Worwolińcach całą dobę – opowiada.
Prażniewiczów też Sowieci zabrali. Z zamożnego, dobrze wyposażonego domu nie pozwolili im zabrać niczego.
– Trwająca tygodniami podróż na Syberię moich przodków nie różni się od doświadczeń opisanych w relacjach innych Sybiraków – przyznaje pani Krystyna. – Jest w nich miejsce na wspominanie tych, którzy zmarli w drodze z zimna, głodu i stresu. Już po tygodniu podróży umarł 10-letni syn Prażniewiczów. Nikt nie troszczył się ani o łzy rodziców, ani o pochówek dziecka. Konwojenci wyrzucili jego ciało z pociągu prosto w śnieg.
Gehenna Sybiraków. Wstyd i głód
To jest także opowieść o wstydzie, który odczuwali zesłańcy zmuszeni załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne w wagonie. Kobiety i mężczyźni, dzieci i dorośli na oczach wszystkich, bo otwór w podłodze wycięto w dodatku nie gdzieś w kącie, ale na środku. To upokorzenie tylko trochę łagodziła jakaś wątła prowizoryczna osłona z koca czy innej tkaniny. Mama pani Krystyny opowiadała o tym doświadczeniu jako o czymś strasznym.
W pierwszym baraku, do jakiego trafili zesłańcy z tego transportu przywiezieni do miejscowości Kalucze w irkuckoj obłasti, było wprawdzie napalone, ale nie było prądu. Umieszczono tam tyle osób, że ludzie leżeli na ziemi ciasno jedni przy drugich. Sprawcy tej gehenny działali prawdopodobnie całkiem świadomie. Wiedzieli, że głód i praca ponad siły zrobią swoje. Do wiosny tylu ludzi zmarło, że miejsca w baraku zrobiło się w sam raz.
– Najbardziej powszechnym i najdokuczliwszym doświadczeniem, według relacji mamy, był głód – relacjonuje pani Żymańczyk. – Jedzenia zwyczajnie brakowało, a w dodatku przybysze jeszcze nie umieli go sobie organizować. Czterysta gramów gliniastego chleba nie wystarczało, by nasycić ciężko pracujących ludzi. I jak się tu najeść zupą, która składa się z ciepłej wody i paru szprotek.
Nastolatka do pracy w lesie
– Mamusia, jak wspomniałam nastoletnia dziewczyna, została posłana do pracy przy wyrębie lasu. Dziadek też początkowo trafił na „lesopował”, jak określano po rosyjsku tę nieludzko ciężką robotę. Przeżywał coś w rodzaju depresji. Pewnego dnia zabrał łopatę i ruszył przed siebie. Po dwóch dniach znajomi ruszyli na poszukiwania. Nie wiadomo, jak go znaleźli w przestrzeni bez dróg, więc i bez drogowskazów. Natrafili na niego po kolejnych trzech dobach. Siedział nad wykopanym przez siebie i najwyraźniej dla siebie dołem. „Zostawcie mnie, nie ruszajcie, przyszedłem tu umrzeć” – mówił. – Do rozsądku udało mu się przemówić stryjowi mojego męża, Michałowi Żymańczykowi. „Korytko, przecież Frania jest w domu, dziewczyny na was czekają” – przekonywał. Skutecznie. Dziadek powoli wstał i poszedł z nimi – opowiada pani Krystyna drżącym ze wzruszenia głosem.
– Dziadek był coraz słabszy i wtedy dostał fuchę – kontynuuje opowieść pani Krystyna. – To był prawdziwy dar od Boga. Został stróżem przy kopcach ziemniaków. Przynosić tych kartofli do baraku nie mógł. To groziło rozstrzelaniem. Ale piekł je w ognisku. Na zmianę odwiedzała go wieczorami nie tylko rodzina, ale i koleżanki mamy. Pamiętam jej słowa: „Już nie chodziliśmy głodni. To był raj na ziemi”. Młodsza siostra mamy, Władzia już nie płakała na pryczy i nie prosiła, że chce chlibka. Była niewysoka i – co przy sybirackim jedzeniu niedziwne – szczupła bardzo. Udało się w papierach trochę ją odmłodzić. Wszystko po to, by nie trafiła do pracy w lesie.
Kiedy miejscowa ekspedientka urodziła dziecko, dziewczynkę zatrudniono przy wyklejaniu kartek na jedzenie, a przede wszystkim do opieki przy dziecku. Ekspedientka czasem poczęstowała zupą, czasem przyniosła jakieś ciasteczko lub choć kromkę chleba. Dało się przeżyć.
Co nie znaczy, że było łatwo. Zesłańcy chorowali masowo na kurzą ślepotę. Dokuczliwą, zwłaszcza wieczorami, bo jak pracować i zwyczajnie żyć, ciągle na kogoś wpadając. Mama pani Krystyny chorowała na tyfus. Szerzyła się malaria.
Gehenna Sybiraków. W baraku światło i pluskwy
– Niezbędne stały się tabletki chininy, co uruchomiło nadzwyczajną aktywność polskich kobiet. Prały, farbowały ubrania, jakie im jeszcze zostały, żeby sprzedać Rosjankom. Z poprutych worków można było na drutach udziergać sweterek i zanieść do kołchozu na handel – opowiada Krystyna Żymańczyk.
– Te Rosjanki też były bardzo biedne i mama nigdy na zwykłych ludzi spotkanych w czasie deportacji nie powiedziała złego słowa. Oddaliby ostatnią koszulę – mówiła o nich. Nie enkawudziści, tylko zwykli ludzie – zauważa.
Gehenna Sybiraków trwała. Bliscy pani Krystyny przenosili się – z rozkazu Rosjan – kilka razy. Byli w Toboroku, gdzie wprawdzie w baraku było światło, ale pluskwy w ilościach niemożliwych do zwalczenia nie dawały spać. Trzy lata spędzili w miejscowości Oziero Pietrowskie w Ałtajskim Kraju. Dziadek pracował tam u ogrodnika. Czasem udawało mu się przynieść coś do jedzenia.
Zesłańcy dostawali też kartki na cukier – jeden kilogram na miesiąc. Babcia Franciszka zanosiła ten cukier na rynek i zamieniała na używane kufajki, walonki, watowane spodnie. Żeby w tamtym klimacie przeżyć, trzeba było zapewnić sobie ciepło. Bliskość wody oznaczała także dodatkowe pożywienie w postaci ryb.
– Kiedy babcia zachorowała na żółtaczkę, bliscy z odległego o kilkanaście kilometrów kołchozu przynieśli dla niej kurę – mówi pani Krystyna. – Wygotowywali ją kilka razy. Na początku chora mogła dzięki temu pić rosół – bez warzyw – ale zawsze. Po kolejnych gotowaniach ten wywar już nawet nie pachniał rosołem. Nie wiem, czy pomagał. Bliscy przynieśli też niewymłócony snopek owsa. Zaparzali go w beczce, a potem babcię w nią wkładali. Ten owies miał z niej wyciągać chorobę. I najwyraźniej pomógł, bo wyzdrowiała. Choć brzmi to nieprawdopodobnie.
Gehenna Sybiraków. Komu udało się wrócić
Stryj Piotr zdążył do Andersa. Po wojnie najpierw pojechał do Stanów Zjednoczonych, a potem wrócił do Polski i osiadł w Nysie.
Do kraju wróciła Katarzyna Prażniewicz, ale niestety bez męża. Zmarł na dwa tygodnie przed wyjazdem do Polski.
– Moja najbliższa rodzina – czyli babcia, dziadek, mama i jej siostra – szczęśliwie powróciła w całości do Polski w czerwcu 1946 roku – mówi pani Krystyna.
– Dziadek dostał przydział na mieszkanie w Łobzie na Pomorzu. Ale jemu, człowiekowi z roli o wielkiej energii (zginął, spadając z drzewa przy zbieraniu czereśni w wieku 88 lat), nie podobało się życie mieszczucha. Ostatecznie znalazł pusty dom, do którego należało siedem hektarów pola w Marczowie koło Lwówka. Tam gospodarzył i był szczęśliwy – wspomina.
– Mama po powrocie odnalazła pierwszą młodzieńczą miłość jeszcze ze szkolnych lat, Bronisława Kuliczkowskiego, który wrócił z wojny – kontynuuje opowieść. – Już w styczniu 1947 roku rodzice wzięli ślub. Osiedli w Tarnowcu i mieszkali tam aż do śmierci. Byli małżeństwem 56 lat.
Z dzieciństwa pani Krystyna pamięta rodzinne spotkania przy odbiorniku radiowym. Z Bolesławca nadawano koncert życzeń.
– To była bardzo popularna audycja. Wszyscy się przy niej spotykaliśmy od dorosłych po nas dzieci. Babcia piekła pączki albo robiła tartę. Dziś bardzo modną, ale babcia znała ją już wtedy i potrafiła przyrządzić. Nie umiem dziś powiedzieć dlaczego, ale w programie tego koncertu życzeń stosunkowo dużą część stanowiły utwory patriotyczne – wspomina.
– To było około 1960 roku, już po październikowej odwilży 1956. A ja – byłam wtedy gdzieś na granicy przedszkola i pierwszej klasy – nie mogłam się nadziwić, że kiedy z głośników było słychać „Czerwone maki na Monte Cassino”, wielu dorosłych płacze. Dzisiaj wiem, że Polacy walczący i ginący pod Monte Cassino w większości pochodzili z Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej, więc ta pieśń była dziadkowi, babci i wszystkim, którzy te Kresy musieli opuścić, bardzo bliska. Jako dziecko, oczywiście, nie zdawałam sobie z tego sprawy – mówi pani Krystyna.
Nie było łatwo namówić na wspomnienia
A namówić dorosłych, by opowiadali o pozostawionym na Wschodzie dobytku. A tym bardziej o tym, jak wyglądała gehenna Sybiraków z ich perspektywy.
– Od dziadka nie usłyszałam nigdy ani zdania – mówi pani Żymańczyk. – Nawet jeśli ktoś z obecnych jakoś podejmował ten temat lub do niego nawiązywał, dziadek natychmiast wychodził z pokoju. Kiedy przyjeżdżał Piotr albo dziadek jechał w odwiedziny do Piotra – mieli wspólny sybiracki los i wspólne wspomnienia – siedzieli razem, grali w karty i rozmawiali, ale na temat deportacji nie zamienili prawdopodobnie nigdy ani słowa. Dopiero jak dziadek był starszy, to mama albo ciocia Władzia czasem coś wtrącały. Ale to były raczej napomknięcia niż rozmowy. I dopiero w latach 90., w wolnej Polsce. Już po reaktywacji Związku Sybiraków.
– Pamiętam taką reakcję mamy na widok dzieci, które grymasiły i nie chciały jeść – dodaje. – Was tylko na miesiąc posłać na Sybir, to wszystko będzie wam smakowało – mawiała. Do Związku Sybiraków mama, która zmarła w 2005 roku, zdążyła się zapisać i była w nim bardzo aktywna. W pewnym momencie powiedziałam sobie, że i ja muszę podtrzymać tę pamięć. Zaprzyjaźniłam się z panią Danutą Szeligą, która przebyła jako dziecko tułaczy szlak i wróciła do Polski z ZSRR przez Afrykę. Ona we mnie podtrzymała tę myśl, że tego nie wolno zostawić. Tym bardziej chciałam to robić, że w sąsiedniej wiosce, w Roszkowicach, było aż 45 rodzin, które wróciły z Syberii.
Gehenna Sybiraków. Nie wolno zapomnieć
W roku 2020 – na 80. rocznicę pierwszej deportacji – pani Żymańczyk po raz pierwszy zorganizowała w świetlicy w Tarnowcu okolicznościowe spotkanie. Rozpropagowała też ideę umieszczania na nagrobkach osób, które wróciły z nieludzkiej ziemi, emblematów Związku Sybiraków. Dzisiaj są one na dziesięciu grobach w Tarnowcu i na tyluż w Roszkowicach. Inicjatywę dorocznych spotkań wsparł ówczesny wójt, także potomek Sybiraków, Bogusław Gąsiorowski.
– Ta tradycja, z przerwą spowodowaną epidemią koronawirusa, trwa – cieszy się pani Krystyna. – W ubiegłym roku przygotowaliśmy całkiem poważną wystawę. Ksiądz odprawił w cmentarnej kaplicy mszę św. w intencji Sybiraków. Była ona celebrowana także podczas tegorocznych obchodów.
Podczas uroczystości w ostatnią sobotę na cmentarzu w Tarnowcu umieszczono pamiątkową tablicę ku czci Sybiraków. Okolicznościowy wykład (w którym było wiele odniesień do Tarnowca) wygłosił dr Przemysław Stanko. O syberyjskiej tułaczce swoich przodków w barwny i przejmujący sposób opowiedział trzynastoletni Marcel Witkowski.
Czytaj także: Nowe muzeum ma poślizg. Ale pojawiło się światełko w tunelu
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania