To uczucie dotykania aksamitu będzie mi towarzyszyć do końca życia – dodaje Alicja Stelmaszczyk z Opola, która straciła wzrok w wieku 14 lat.
Ośmioosobowa wyprawa, w której uczestniczyła Alicja, rozpoczęła od najtrudniejszej, północnej strony. To trasa rzadko wybierana przez turystów, bo jest najdłuższa, a wejście na ten sześciotysięcznik, nazywany Dachem Afryki, zabiera siedem dni.
– Na szczycie Kilimandżaro, na wysokości 5895 m n.p.m. oddychanie sprawiało coraz większą trudność, wystarczyło schylić się do plecaka, żeby mieć zadyszkę – opowiada. – Czułam, że za długo nie powinno się tam siedzieć. I było mi bardzo zimno, podczas naszych zim minus piętnaście nie jest tak odczuwalne jak tam. Ma się wrażenie przeszywającego zimna.
Podczas ataku szczytowego stracili straszną ilość energii. I woda zamarzła im w butelkach.
– Atak szczytowy rozpoczęliśmy o północy, tak, żeby o wschodzie słońca wejść na brzeg krateru – opowiada. – Ale do właściwego szczytu Uhuro szło się jeszcze 2,5 godziny. Nawet nie potrafiłam płakać, chyba łzy mi zamarzły – śmieje się Alicja. – No i nie mieliśmy wody.
Wcześniej, w bazie na wysokości 4000 m n.p.m. nie mogła powstrzymać płaczu, że po wielomiesięcznych treningach wreszcie znalazła się na tej wysokości.
– Więc byłam pewna, że na wysokości prawie sześciu tysięcy metrów będę ryczeć jak bóbr z emocji – dodaje Alicja. – Ale tak się nie stało, bo byłam opanowana.
Jeden z członków ich ekipy już na szczycie zaczął zasypiać z niedotlenienia. To mogło się zakończyć tragicznie, więc jeden z przewodników agencji organizującej wyprawy na Kilimandżaro zaczął z nim schodzić wcześniej. Alicja szła dalej za rękę z innym przewodnikiem.
– Zaczynaliśmy naszą wędrówkę od 26 stopni, a zakończyliśmy na kilkunastu stopniach poniżej zera. W ogóle nie czuło się tego prażącego słońca Afryki – dodaje.
Malaria, denga i inne
Z lotniska w Moshi, największego portu lotniczego w Tanzanii, od Kilimandżaro dzieliło ją zaledwie około 100 kilometrów.
– Na lotnisku panował straszny zaduch, jakiego dotychczas nie doświadczyłam na żadnym innym lotnisku – wspomina.
Przyjechał po nich niewielki bus agencji, w którym z trudem upchała się ich ośmioosobowa ekipa. Bagaże wylądowały na dachu, przykryte plandekę i przywiązane sznurkiem.
– Sama jazda też była egzotyczna, klaksony, nagłe hamowania i szarpnięcia – śmieje się. – Najwyraźniej żadne zasady nie obowiązywały. Opowiadano mi po drodze, że mijamy stragany, gdzie odbywa się uliczne gotowanie. Kiedy się zatrzymaliśmy na sekundę, usłyszałam tłum i poczułam zapach kolendry z ulicznego gotującego się kotła.
W końcu hotel, gdyby nie moskitiera nad łóżkiem, to można byłoby powiedzieć, że całkowicie po europejsku.
– Jeszcze przed wylotem połykałam malaron, wiadomo komary przenoszące malarię, dengę i nie wiadomo co jeszcze, więc trzeba się chronić – tłumaczy. – Zaciągałam moskitierę, bez smarowania się specyfikami przeciwko komarom, jak w ciągu dnia. Zasnęłam i śniło mi się, że dotykam liany.
Zapach lasu deszczowego
Dotarli do parku Kilimandżaro. Poniżej arktycznego szczytu jest deszczowy las, tam rozpoczyna się każda wyprawa na jedyną ośnieżoną górę w Afryce.
– Tak cały dzień szliśmy tym lasem deszczowym, pomimo, że przestało padać to czuło się ogromną wilgotność, miałam wrażenie, że wdycham parę – opowiada. – I wreszcie dotknęłam liany. W dotyku okazała się bardzo szorstka. Mijaliśmy ogromne paprocie i czułam ogrom tych roślin. Opisywano mi, że otaczała nas wyjątkowo soczysta zieleń. Dalej porośnięte mchem drzewa. Były też kwiaty, żółte i fioletowe, tak mi je opisywano, ale były pozbawione zapachów.
– A powietrze w deszczowym lesie przesycone było zapachem małpich odchodów, roślin i suszonych ziół – dodaje Alicja. – Ten dominujący zapach chwilami przypominał mi nasze opolskie ZOO.
Im wyżej, tym bardziej krajobraz robił się księżycowy, wszędzie skała, zaschnięta lawa i w każdej szczelinie pył wulkaniczny. Pierwszy nocleg mieli na wysokości 3000 m n.p.m. Spali w dwuosobowych namiotach.
– Ale przez całą noc nie mogliśmy zmrużyć oka, bo małpy biegały i skrzeczały wokół namiotów – opowiada. – Na szczęście, zwierzęta towarzyszyły nam tylko do tej wysokości. Powyżej coraz rzadziej występowały nawet ptaki. Najdłużej krążyły wokół nas jakieś duże drapieżne ptaki i kruki, a te potrafiły z plecaków wyciągać jedzenie, a nawet wyrywać z ręki.
Toaleta na Kilimandżaro
Alicja spanie w namiocie, z codziennym pakowaniem nazywa dniem świra.
– Pakowanie plecaka, śpiwora, przy tym trzeba spuścić powietrze z maty, po przyjściu znów rozpakować plecak – śmieje się. – Tak naprzemiennie przez osiem dni robiłam to, czego nienawidzę robić. Bo w końcu się gubisz, co czyste, co brudne. Po raz kolejny próbujesz z uporem maniaka to wszystko zmieścić w plecaku, co wcześniej swobodnie się mieściło.
W górach była też toaleta.
– To pomieszczenie, takie jak wąski pionowy namiot, w którym mieściła się jedna osoba, a dalej było wiadro z workiem foliowym, a na tym ułożona ruchoma deska klozetowa – opisuje. – Ale w górach, kiedy masz cel, wszystko inne przestaje być ważne. I tak ktoś siedział w toalecie, a inni obok śpiewali.
Mówi, że kiedy rano wypełzała z ciepłego śpiwora, na zewnątrz wszystko oszronione. Podobnie oszroniona była toaleta. A pył wulkaniczny wciskał się we włosy, do uszu i nosa.
– Na szczęście, przed wyjazdem zrobiłam sobie w Opolu afrykańskie warkoczyki, tak można było przetrwać spokojnie tydzień bez mycia głowy – mówi. – Bo do porannej toalety służyła maleńka miseczka, gdzie ledwo dno było przykryte wodą.
Bardzo ważna była aklimatyzacja.
– Weszliśmy na 4000 m n.p.m., zakładaliśmy obóz. Następnie weszliśmy na 4500 m n.p.m. żeby wrócić do bazy niżej o 500 metrów – opowiada.
Chodziło o to, by zwiększyć szansę na zdobycie szczytu bez większych problemów.
– Zapewne dzięki tej aklimatyzacji nie dopadła mnie choroba wysokościowa, nawet nie bolała mnie głowa – podkreśla Alicja. – I nie dokuczały mi wymioty, co jest dość częste podczas wspinaczki. Jedynie zadyszka, bo już brak tlenu na tej wysokości był mocno odczuwalny.
Tragarze dwa razy w miesiącu wchodzą na szczyt
Podczas całej wspinaczki Alicja pod nogami czuła bardzo dużo kamieni – małych, większych, wszystkie ruchome. Albo dużych głazów, więc wystarczył nieodpowiedni ruch, żeby stoczyć się w dół.
– Albo w najlepszym razie skręcić kostkę. Wtedy byłoby po wyprawie i trzeba byłoby wracać na taczce w dół. Więc uważałam na maksa – tłumaczy.
Między nimi błyskawicznie, jak kozice, przeciskali się zwinnie tragarze z agencji, którzy na głowach i plecach transportowali im bagaże.
– Kiedy docieraliśmy na miejsce, namioty już stały – opowiada Alicja. – Oni wszystko robili błyskawicznie. Poruszali się, jak kozice górskie bez odpowiedniego ubrania, bez trekingowych butów. Ale oni dwa razy w miesiącu wspinają się na Kilimandżaro…
Na pewnych odcinkach było na tyle wąsko, że trzeba było iść jeden za drugim.
– Więc w pełnym skupieniu, trzymając się mojego przewodnika Pawła z Krakowa posuwałam się do przodu – kontynuuje. – Miałam kijek trekingowy, na którym mogłam się oprzeć, ale też, jak białą laską, badać podłoże. A drugą ręką trzymałam się zawieszki na plecaku Pawła, a czasem jego ręki. Czułam jego ruchy, czy są skierowane w górę, czy skierowane w dół, ale też mnie informował: „stopień w górę”, „stopień w dół”, „rynienka”, „kamień do przekroczenia”. Jeżeli były skały, to mój przewodnik wchodził pierwszy, odwracał się do mnie przodem, a ja na czworakach badałam, jak stawiać nogi, gdzie przytrzymać się ręką, a przewodnik podawał mi dłoń.
Był taki dzień, kiedy szli po drobnych kamieniach, a każdy poruszony kamyk wydawał inny dźwięk.
– Każdy „grał” inaczej, od takiego metalicznego dźwięku po taki pusty – opowiada. – Więc kiedy idzie osiem osób, a wokół cisza, to daje to niewyobrażalną symfonię. To było nieprawdopodobne. I mogło się zdarzyć wyłącznie na Kilimandżaro.
Spełnione marzenie Alicji
Było kilka odcinków skalnych, gdzie przyklejeni do skały wspinali się na czworakach. I dość dużo takich, gdzie droga była nachylona, pokryta piargiem i pyłem.
– Tam ciągle ujeżdżały stopy, więc to były dwa kroki do przodu i dwa do tyłu – wspomina. – Oczywiście, były takie odcinki, kiedy mi mówiono, że mam się trzymać lewej strony, bo z prawej jest przepaść.
Od wysokości 4500 m n.p.m. Alicji towarzyszyła wyjątkowa cisza.
– Aż huczała w uszach – opowiada. – Moi towarzysze wyprawy na szczycie mówili, że niżej widzą chmury, a ja tą wysokość odbierałam jako otchłań. Dotychczas najwyżej wspinałam się na Rysy, 2500 m n.p.m. Góry zawsze odbieram mistycznie, a na Kilimandżaro mogłam odbierać to o wiele bardziej.
Na „Dach Afryki” weszli 3 września około 7.30, a kwadrans później zaczęli schodzić. O 14.00 byli na poziomie 4600 m n.p.m., potem zeszli na 3200 m n.p.m., gdzie był ostatni nocleg. Na wysokości 1600 m n.p.m. czekał na nich bus.
– Dało mi to w kość, ale jestem szczęśliwa – mówi Alicja. – Spełniło się moje marzenie.
Dotknąć Kilimandżaro
Mogła je spełnić dzięki projektowi „Dotknąć Kilimandżaro”. W wyprawie uczestniczyły trzy niewidome osoby (Alicja jako jedyna kobieta) oraz trzech przewodników i dwie osoby do pomocy. Na ich ich ośmioosobową ekipę przypadało 35 osób obsługi z agencji.
– To był pomysł mojego niewidomego kolegi Piotrka Żurka, ale to miało być coś więcej niż prywatna wyprawa – mówi Alicja. – Brak wzroku nie może być przeszkodą w zdobywaniu szczytów. Były jeszcze dwie widzące kobiety, córka mojego niewidomego kolegi Piotra oraz Ela, która jest goprowcem. Spała ze mną w namiocie, asystowała mi w różnych sytuacjach, na przykład wyprowadzała mnie do toalety.
Dla osób widzących Kilimandżaro to relatywnie niezbyt wymagająca góra, nie wymaga czekanów, lin, ale wysokość robi swoje, bo powyżej 4 tys. metrów w powietrzu jest 50 procent tlenu.
– Ale też trzeba być przygotowanym – tłumaczy Alicja. – Tam wszystko musi przebiegać wolno. Kilimandżaro zdobywa się w żółwim tempie.
Po przylocie z Tanzanii na warszawskim lotnisku odbierała gratulacje. Znajomi i przyjaciele pytali, co teraz będzie chciała zdobyć. Ale ona nadal nie może uwierzyć, że dotknęła Dachu Afryki. Alicja mimo niepełnosprawności jest w pełni aktywna. Pracuje, udziela się społecznie, biega, jeździ na rowerze i wspina po górach. Za jakiś czas będzie miała jakieś marzenie do spełnienia.
Czytaj także: Alicja w krainie sztucznej inteligencji. „Technologie dają niezależność”