Adam Malcher podstaw szczypiorniaka uczył się w opolskiej Szkole Podstawowej nr 3 na tzw. Osiedlu Dambonia. Na początku grał w polu, ale – jak sam wspomina – „nie bał się piłki” i szybko przekwalifikował się na bramkarza. Gdy trafił pod skrzydła nie lada fachowca Roberta Wasilewskiego, utwierdził się w przekonaniu, że był to dobry wybór. Jako zawodnik Olimpu Grodków, w którym grał na wypożyczeniu z Gwardii, wpadł w oko skautom Zagłębia Lubin. W barwach „miedziowych” grał osiem lat i zdobył każdy medal mistrzostw Polski (złoto w 2007). W wieku 27 lat popularny „Yogi” wrócił jednak do rodzinnego miasta i klubu.
– 10 lat w jednym klubie to dużo…
Adam Malcher: Przede wszystkim dobrze się czuje z tym, co robię i że występuję w Gwardii. Piłka ręczna cały czas jest moją pasją. Zaraz będę miał 37 lat, ale wciąż mam ochotę na granie i trenowanie. To wszystko zależy też od zdrowia, a to na razie jest, więc póki mogę, to chciałbym to kontynuować.
– Nie kusiło, by poszukać innych wyzwań? Wielu fachowców uważa, że mógłbyś grać w klubie z polskiego topu.
– Cieszę się z takich opinii, ale jakby nie było, to już te swoje lata jednak mam. Mówiąc szczerze, to były jakieś tam przemyślenia, żeby może na zakończenie kariery spróbować czegoś innego, ale po rozmowach z paroma osobami utwierdziłem się w przekonaniu, że chciałbym jednak zostać. Tu jest fajna atmosfera, odpowiedni klimat. Uznałem, iż nie ma sensu wyjeżdżać na siłę. Opole to moje miasto, w Gwardii zostawiłem dużo serca i chciałbym tutaj zakończyć karierę.
– Swego czasu były plotki łączące cię z Vive Kielce czy zespołami z Bundesligi.
– Faktycznie, był taki okres, że przyszło parę naprawdę ciekawych ofert, ale działaczom Gwardii udało się mnie przekonać, żebym jeszcze został. Skusili mnie wtedy wizją rozwoju klubu. Przecież w tamtym czasie drużyna należała do polskiej czołówki, graliśmy w europejskich pucharach. No i szkoda mi było zostawić to, co we wcześniejszych latach zbudowaliśmy. Potem jednak te szyki pokrzyżowała pandemia. To pewne rzeczy zweryfikowało i można już tylko gdybać, co by było, gdyby.
– A propos trudnych chwil, to w pierwszym sezonie po twoim powrocie do Gwardii, spadliście z elity.
– Nie spodziewałem się tego. Przychodziłem do mojego klubu, który po latach wrócił na najwyższy szczebel, a tu poczułem się, jakbym dostał obuchem. Postanowiłem jednak zostać, żeby pomóc w powrocie do Superligi. Wizja działaczy była naprawdę obiecująca, ruchy kadrowe tylko to potwierdzały. I rzeczywiście pokazaliśmy wówczas moc. Wygraliśmy przecież wszystkie mecze i wróciliśmy w cuglach na swoje miejsce!
– Tym ówczesnym pozostaniem w Opolu trochę zacząłeś budować obraz legendy klubu.
– Można powiedzieć, że odkąd znowu jestem w Gwardii, to przeżyłem z nią już prawie wszystko. Od bolesnego spadku, po wygranie zaplecza elity, walkę o medale ligi i grę w europejskich pucharach. Do tego jeszcze ta pandemia… To na pewno też umacnia zawodnika w klubie. Człowiek staje się odporniejszy, na to co się wokół dzieje.
– Co lepiej smakowało: złoto z Zagłębiem, czy brąz z Gwardią?
– Mistrzostwo kraju to dla każdego zawodnika świetna sprawa, ale z drugiej strony, jak się jest tak związanym jak ja z Gwardią, to trzecie miejsce też jest niesamowitym przeżyciem. Ten brąz w Opolu smakował jak złoto w Lubinie, a może i nawet lepiej, bo zdobyłem go dla swojego miasta i klubu.Tym bardziej, że był zaskoczeniem dla wielu. Także i w sporej części dla nas. To tak dobrze smakowało również dlatego, że po tym wspomnianym spadku cały czas był już progres w naszym wykonaniu. Powrót do Superligi, coraz lepsze miejsca. I przyszedł ten świetny sezon. Graliśmy naprawdę dobrze. Udowodniliśmy to szczególnie w play off, gdy dwa razy ograliśmy Azoty Puławy i raz Vive Kielce, co było naprawdę ogromnym wydarzeniem. A za nami były takie firmy, jak MMTS Kwidzyn i Górnik Zabrze. To wszystko pokazało, że ten medal nie był przypadkiem.
– Największy twój sukces to chyba jednak brąz mistrzostw świata z reprezentacją w 2009 roku…
– Przyznam, że początkowo w ogóle nie mogłem uwierzyć, że dostałem powołanie na ten turniej, choć dobrymi występami w Zagłębiu na to zapracowałem. Ta impreza była niesamowitym przeżyciem. Mogłem z bliska przekonać się, jak wygląda piłka ręczna na najwyższym poziomie. Każdemu zawodnikowi życzę medalu na imprezie takiego formatu. Zresztą, każdy kto zaczyna przygodę ze szczypiorniakiem, ze sportem, powinien mieć w głowie myśl, że trenuje głównie po to, żeby być coraz lepszym, żeby grać w coraz lepszych klubach i godnie reprezentować swój kraj.
– Po tym medalu jednak nieco wypadłeś z kręgu zainteresowań kadry. Później do niej wróciłeś, byłeś nawet jej kapitanem, ale do takiego wyniku jak trzecie miejsce na świecie, drużyna z tobą w składzie już się nie zbliżyła.
– W Polsce zawsze było mnóstwo świetnych bramkarzy, tym bardziej po tym boomie na piłkę ręczną. Wiadomo, że numerem jeden był wówczas Sławomir Szmal, ale o wyjazdy na różne turnieje rywalizowali tacy fachowcy, jak Marcin Wichary, Adam Weiner, czy Piotr Wyszomirski. Konkurencja była naprawdę ciężka i każdy chciał grać. Gdy z kolei wywalczyłem sobie wyjazd na mundial 2017, to był to czas przebudowy reprezentacji. Nie graliśmy źle, ale trafiliśmy do niesamowicie trudnej grupy, gdzie z „dziką kartą” była u nas Norwegia. Do tego Francja. I z tymi ekipami graliśmy jak równy z równym, ale też w międzyczasie czekały Rosja i Brazylia, a przeciwko nim prezentowaliśmy się słabiej. I koniec końców zajęliśmy 17 miejsce.
– Reprezentacja dla ciebie to temat zamknięty?
– Na pewno nie mówię „nie”. Jeśliby przyszło powołanie, to bym skorzystał. Niemniej, bramka w kadrze jest teraz znowu mocno zabezpieczona, jest paru ciekawych chłopaków. Trzeba też patrzeć bardziej realistycznie. Nowy trener zapewne będzie stawiał na młodych. Oni są przyszłością, a nie gość, który ma mocno ponad 30 lat (śmiech).
– W biało-czerwonej drużynie mogłeś podpatrywać Sławomira Szmala. Teraz ty w klubie możesz być mentorem dla Jakuba Ałaja, czy Mateusza Lellka.
– Gdy tylko chłopaki się o coś pytają, to staram się im podpowiadać, udzielać wskazówek. Rzecz jasna, praca z Adrianem Fiodorem dużo im daje. Przed jednym i drugim droga do wielkiego handballu otwarta. Oczywiście, jeśli tylko będą mocno pracowali, tak, jak do tej pory. Klub i kadra mogą mieć z nich pociechę.
– Jerzy Szafraniec, twój były trener w Zagłębiu, powiedział kiedyś, że Adam Malcher na boisku i w życiu prywatnym to dwie różne osoby.
– Kiedyś może tak było. Gdy przyszedłem do tego zespołu, to byłem chyba najmłodszy. Wchodziłem do świetnej drużyny, pełnej kapitalnych zawodników. Ciężko było mi się odnaleźć i czułem się lekko zagubiony. Nowe znajomości, towarzystwo, ale sam sobie pomogłem dobrą grą. Dzisiaj już chyba nie ma większej różnicy pomiędzy mną na boisku, a w życiu.
– Na pewno wciąż musisz być odważny. Bo co sobie myśli ktoś, gdy 2-3 metry od niego wielki chłop, jak Karol Bielecki czy Mikkel Hansen, rzuca mu z całej siły piłką koło twarzy?
– Żartuje się, że bramkarze w piłce ręcznej nie są do końca normalni (śmiech). To jest przełamywanie bariery strachu. Każdy na tej pozycji musi się z tym zmierzyć. Z czasem jednak to staje się czymś zwyczajnym. Wchodzi w nawyk i zaczyna się wariacka przygoda. Nie myśli się o tym, że coś może się wydarzyć. Taka jest rola bramkarza na boisku, żeby bronić jak najwięcej. Zresztą, teraz są też przepisy, które bardziej nas chronią. Zawodnicy z pola również nie mają łatwo, bo przecież każdy z nich może dostać łokciem czy pięścią w twarz, ale fajne jest to, że większość z nas potrafi po meczu siąść z przeciwnikiem, przybić piątkę, pogadać, przeprosić. Dalej jesteśmy kolegami z parkietu czy nawet przyjaciółmi, więc to jest takie dość sympatyczne w tym wszystkim. Taki już jest ten sport.
– Wiesz już co będziesz robił, gdy już przestaniesz go uprawiać?
– Nie, staram się o tym nie myśleć. Na razie ciesze się, że podpisałem nowy kontrakt z Gwardią i najważniejszy dla mnie jest każdy kolejny mecz. Tym bardziej, że mam z chłopakami w tym sezonie jeszcze coś do udowodnienia. Choć wiem też, że różne są scenariusze w życiu sportowca. ~